Recenzja filmu

Akademia wampirów (2014)
Mark Waters
Zoey Deutch
Lucy Fry

Bezkrwiste monstrum

Film Marka Watersa jest krótkim przewodnikiem po błędach i wypaczeniach kinowej formuły paranormalnego romansu.  Po pierwsze i najważniejsze, film pokazuje, jak piekielnie trudnym zadaniem
"Akademia wampirów" to film niepotrzebny. I to wcale nie ze względu na temat, ale z jego powodu. Zrealizowana przez braci Waters ekranizacja książki Richelle Mead pokazuje bowiem, że na dużym ekranie historia ta po prostu się marnuje. Formuła wymyślona przez twórców zdecydowanie lepiej sprawdziłaby się na małym ekranie, jako serial produkcji The CW czy MTV. Sądzę, że wtedy byłby to hit, a tak mamy kit, na który po prostu szkoda nerwów.



Fabularnie "Akademia wampirów" doskonale wpisuje się w modny obecnie trend paranormalnych romansideł dla młodzieży. Mamy więc dwie główne bohaterki, Rose i Lissę. Na pierwszy rzut oka są zupełnie normalnymi nastolatkami. Ich codziennością są nudne lekcje, spięcia z innymi uczniami tytułowej akademii, walka o miejsce w społecznej drabinie, a głównie – z szybciej bijącym serduszkiem na widok pozornie najmniej odpowiednich na partnerów przedstawicieli płci przeciwnej. Ale Rose i Lissa nie są zwyczajnymi dziewczynami, więc muszą sobie także radzić z nadprzyrodzonymi kłopotami, urokami, tajemniczymi spiskami, a przede wszystkim z opanowaniem i zrozumieniem własnych mocy...

Jak widać jest to typowa, standardowa fabuła, która w świecie literackiej fantastki od dłuższego czasu robi furorę. I łatwo zrozumieć dlaczego. Połączenie "zwyczajności" z niesamowitymi mocami, miłosnych uniesień z tajemniczymi intrygami uwodzi rozmarzone umysły i głodne uczuć serca. Jednak w kinie praktycznie wszystkie próby podpięcia się pod tę modę spaliły na panewce. Oglądając "Akademię wampirów", można bez trudu zrozumieć, dlaczego tak się dzieje. Film Marka Watersa jest krótkim przewodnikiem po błędach i wypaczeniach kinowej formuły paranormalnego romansu.  Po pierwsze i najważniejsze, film pokazuje, jak piekielnie trudnym zadaniem jest złączenie ze sobą bardzo różnych nastrojów, klimatów, stylistyk. Romans paranormalny jest bowiem patchworkiem. Mamy więc trochę młodzieżowej komedii, odrobinę szkolnego dramatu, ździebko akcji, sporo erotycznych aluzji, jeszcze więcej sensacyjno-politycznego thrillera podlanego epickim kinem fantasy. Wystarczy minimalny brak wyczucia, by zamiast mieniącej się wszystkimi kolorami mozaiki, stworzyć monstrum, przy którym potwór Frankensteina będzie uchodził za wzorzec piękna.



Waters niestety tego wyczucia jest pozbawiony. Jego dzieło przypomina śmietnik. Niektóre z elementów, jakie możemy tu znaleźć, wydają się ciekawe i zdatne do użytku. Waters nie ma jednak nawet najmniejszych szans na ich wykorzystane, bo goni go tempo, bo raz musi rzucić jakiś mało wybredny dowcip poniżający konkurencję (komentarz o tym, że jedna z postaci filmu w wolnym czasie pisze fanowskie opowiadania osadzone w świecie "Zmierzchu"), by chwilę później sugerować spięcia między głównymi bohaterkami (choć z pobieżnie traktowanej fabuły trudno jest zrozumieć, o co i po co się na siebie wściekają), a na koniec zapewnić młodym odbiorczyniom przynajmniej rzut oka na nagą, męską klatę. Reżyser ociera się w ten sposób o to, co mogło być ciekawe, ale tylko w jednym przypadku: gdyby potrafił się skupić na swoich bohaterach, gdyby umiał naprawdę wgryźć się w intrygę, a nie jedynie rzucać nieudolne aluzje. Ta nieporadność reżysera jest tym bardziej niezrozumiała, że w końcu jest on autorem jednego z najlepszych filmów o nastolatkach ostatnich dekad – "Wrednych dziewczyn". Wydawać by się więc mogło, że z "Akademią wampirów" poradzi sobie bez większych kłopotów.

Jedyny usprawiedliwieniem Marka Watersa jest to, że w obsadzie "Wrednych dziewczyn" znalazło się kilka naprawdę utalentowanych aktorek (i tak, mam na myśli również Lindsay Lohan, która wtedy wydawała się wielką nadzieją kina, zdecydowanie większą niż Rachel McAdams czy Amanda Seyfried). W "Akademii wampirów" niestety króluje bezpłciowość i brak charyzmy. Więcej charakteru znajdziecie w jajkach w jajecznicy na śniadanie niż w odtwórczyniach ról Rose i Lissy. W serialu miałyby szansę rozwinąć się, zrosnąć się z postaciami i ostatecznie zatriumfować. Kino jest jednak nieubłagane. Reżim czasu wymaga natychmiastowego spełnienia pokładanych nadziei. W innym przypadku dochodzi do katastrofy.



Co jeszcze gorsze, Zoey Deutch i Lucy Fry nie mogą liczyć na wsparcie bardziej doświadczonych aktorów. Gabriel Byrne zachowuje się tak, jakby wydawało mu się, że pod niewielką warstwą charakteryzacji nikt go nie rozpozna, więc nawet nie musi udawać, że stara się grać poprawnie. A Olga Kurylenko pojawia się tylko po to, by dobrze wyglądać (i jako jedyna z obsady doskonale z powierzonego zadania się wywiązuje).

Najciekawsze w całym filmie jest otwarte zakończenie. Zapowiada ono intrygującą kontynuację (której pewnie w kinie się nigdy nie doczekamy). Jednak trudno uwierzyć w te ledwie zaprezentowane obietnice, skoro nie udało się ich nawet w namiastce zrealizować w przypadku części pierwszej.
1 10
Moja ocena:
4
Rocznik '76. Absolwent Uniwersytetu Warszawskiego na wydziale psychologii, gdzie ukończył specjalizację z zakresu psychoterapii. Z Filmweb.pl związany niemalże od narodzin portalu, początkowo jako... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones